W okresie, gdy na dzisiejszych ulicach Żołnierza Polskiego i Kopernika w Wąbrzeźnie rosły warzywa, a na rynku pasły się kozy (…) sensacją było, kiedy podstawiono pierwszy „drapacz chmur”. Zamieszkał w nim majster Jacenty, zdolny i pracowity rzemieślnik, cieszący się przy tym ładną i przystojną małżonką Mysią.

 

ilustracja-do-legendy-skrzatOdważny majster wprowadził się na najwyższe, bo aż pierwsze piętro. Tam od świtu do nocy ciężko pracował, jednak bez powodzenia. Nie miał odwagi złapać biedę za rogi, mimo że bodła go niemiłosiernie. Mysia starała się wybrnąć z przykrej sytuacji. Z krowiego rogu gotowała rosół i do niego „nagich” klusek, by w ten sposób jako tako utrzymać we względnej równowadze żołądki ośmioosobowej rodziny.

Na św. Dominika cech odbywał swoje uroczyste zebranie, po którym – jak zwykle – próbowano, czy piwo cechowe w browarze udało się. Polano nim ławę, siadano i stwierdzano w ten sposób, że piwo jest dobre, bo spodnie przylgnęły do ławy dość mocno. Odbywało się to przy ogólnej wesołości zebranych. – Jacuś – powiada jeden z przyjaciół majstra – ty musisz koniecznie zaprosić do siebie skrzata, on ci na pewno dopomoże, bo inaczej zginiesz z głodu. Jacek w skrzata wierzył, ale zaprosić go do siebie wydawało mu się straszne i aż ciarki przechodziły po ciele na samą myśl o nim. W duszy jednak modlił się po cichu, ażeby przyszedł i wyratował go z biedy. Niema prośba majstra wnet się ziściła. Zajrzawszy pewnego razu nad ranem do chlewika po drzewo, ujrzał Jacuś siedzącego na żerdzi ptaka, czarnego od dzioba po pazury. „Skrzat” przyglądał się z ukosa zdumionemu majstrowi. Spotkanie było zaskakujące, nie padło żadne słowo… Jacuś przyniósł ptakowi ziaren i wody, bo wiedział skądinąd, że każdy skrzat wymaga dobrego serca. Zamykał go za dnia, a wypuszczał w nocy. Po upływie tygodnia majster doszedł do wniosku, że sprawa ze skrzatem jest chyba nie w porządku, skoro ten, mimo dobrej opieki, nic do domu nie znosi.

– Mysia – powiada – mogłabyś się tak od niechcenia przepytać, czy nie zginęła komuś kura, bo wydaje mi się, że tu we wszystkim tkwi jakiś podstęp. Mysia poszła na wywiady i wróciwszy, mówi – Jacuś! – to na pewno jest złe, bo nikt się do tego nie przyznaje, weź to i wygnaj, ale daleko za jeziora, by do nas już nie trafiło. Milsza mi nasza bieda, jak bies w domu. Jacuś nie mógł się jednak pogodzić z myślą, że spodziewana pomoc miała się tak szybko rozwiać.

– Mysiu – powiada – przecież, jeśli to bies, to powinien nam coś przynieść, a tu nic. Co myślisz? Pojutrze jest niedziela, a ciężki się wydaje. Mysia, domyślając się, jakie są zamiary męża, aż zbladła. – Niech cię Pan Bóg broni! Możesz spróbować, ale obawiam się, żeby cię jakie zło nie porwało, a co ja bez ciebie pocznę.

Zbliżał się wieczór. Mysia pokropiła nóż święconą wodą i zajęła miejsce blisko drzwi, odmawiając szeptem pacierze, wpatrzona w koło zakreślone święconą kredą. Jacenty przyniósł pod sukmaną skrzata, wszedł w środek koła i zaczął rzępolić skrzatowi pod gardłem. Ten zaś – do takiego łaskotania nie przywykły, zarechotał szkaradnie, wyrwał się spomiędzy kolan Jacusia i buchnął wprost na przerażoną żonę, która uciekła do sieni, zamykając za sobą drzwi na zasuwę. Serce waliło jej ze strachu niczym młot. W izbie tymczasem rozgardiasz niesamowity, gonitwa, rumor, wywracanie sprzętów, krzyki Jacka, stuk i chrobot tłukących się naczyń. Mysia, zaniepokojona o los małżonka, wali z całych sił pięścią w drzwi i woła – Jacek! Prędko żałuj za grzechy, bo cię złe bierze. Z drzwi naprzeciw położonych wybiega sąsiadka Agata, zobaczywszy krwią zbryzgany fartuch swej kumy Marysi, podniosła taką wrzawę, że z sąsiednich okien ludzie z trwogą wyglądali, co się dzieje. Agata przerażona wybiegła na rynek, tu wpadła na długiego Felka. – Feluś! Ratunku, bo Jacenty swoje dzieci morduje! Zlecieli się ludzie i z Agatą i Felkiem na czele wbiegli do sieni Jacusiowej. Felek, zobaczywszy skrwawiony fartuch Mysi, przybrał groźną minę, nastroszył wąsy i waląc w zamknięte drzwi, wołał co sił w płucach: – Jacek! Do stu kaduków, przestań zaraz i poddaj się, bo cię bodaj wszyscy diabli opętali. Z izby zaś słychać było ciężkie sapanie Jacka:  – A ty, psiakość, już mi więcej nie wstaniesz! A widzisz, masz, a masz! Felkowi włosy na głowie stanęły dęba. – Otworzyć – wrzeszczy. – Co tam się dzieje? Kuma Agata i pozostali gapie, ogarnięci strachem, przewrócili stojący na schodach węborek, którego zawartość polała się po schodach. Wreszcie Mysia, w obawie o swojego Jacka, opanowała się i otworzyła drzwi szeroko, aby przyjść mu z pomocą w walce z biesem. Wnętrze izby przedstawiało widok jak po trzęsieniu ziemi. Osiem zdrowych, choć skulonych pociech stało pod ścianą przy oknie. Majster Jacenty, trzymając w ręku wysoko nad głową uniesionego skrzata, tryumfalnie wołał: – Widzisz, Myśka, jednak musiał się poddać. Ale mu też dałem… Myśka zlękła się na nowo ptaka i cofając się wdepnęła w ciecz wylaną na schodach, poślizgnęła się i potoczyła na dół. Agata, chcąc ją przytrzymać, również straciła równowagę i poleciała za Mysią. Widząc to Jacenty, zbliżył się do schodów, lecz i on nagle zaczyna zjeżdżać w dół. W jednej ręce uniesionej w górze trzyma skrzata, drugą zaś zdążył przytrzymać się portek długiego Felka, porywając i jego za sobą w przepaść. Felek zaś – zaskoczony takim obrotem rzeczy, uczepił się leżącego obok węborka, ten jednak mu się z ręki wyślizgnął i w podskokach toczył się na dół, aby osiąść wreszcie na głowie Felka.

Cała ta impreza odbyła się tak szybko, że zanim obok stojący zdołali przyjść do siebie, tocząca się masa była już na dole. Z kupy ciał odezwał się pierwszy głos Mysi: – Jacusiu kochany, chyba już jestem w piekle. A długi Felek spod węborka ryknął: – Do stu kaduków! I mnie diabli do piekła zanieśli! Kuma Agata zaś, piskliwym głosem wyjąkała: – Módlcie się za dusze wasze. Oszołomiony Jacenty mocno trzymał w garści swego skrzata, by go snadź diabli nie zabrali.

Skończyło się na zabrudzonej odzieży. Rozlana kluszczanka Mysi była przyczyną całego nieszczęścia. Długi Felek, zrzuciwszy z głowy węborek, czym prędzej ulotnił się z miejsca wypadku, aby pokrzepić się „jednym głębszym”. Inni rozeszli się komentując zajście. Jacenty dokończył swego dzieła, a mianowicie skrzata oskubał i w pożyczonym garnku ugotował, sam go zjadł, bo Mysia i dzieci nie chciały tego jeść. Nastąpił odtąd przełom w jego życiu. Koledzy majstrzy nadmiar swej roboty przekazywali Jacentemu, płacąc mu uczciwie za wykonane prace. Dawniejsi klienci, którzy targowali  się o każdy grosz, widząc, że majster nie spieszy się z pracą dla nich, dokładali do umówionej sumy i wszyscy nawzajem byli kontenci.

– Jacek, od czasu zabicia tego skrzata jakoś nam lepiej idzie, tylko nie powinieneś był go zjeść.

– Ba! Mysiu, gdy tego biesa zjadłem, zaraz mi się w głowie rozjaśniło. Dawniej ja chciałem wszystkim pomóc, teraz mnie wszyscy pomagają.

 

Historia o Jacentym i jego rodzinie spisana była na wieczną pamiątkę i złożona w skrzyni cechowej. Przyszły jednak zawieruchy i dokumenty spaliły się razem ze skrzynią, wypadło nam więc dziś odczytać je z pozostałych popiołów.

 

Ilustrację do legendy wykonała Monika Kochańska ze Szkoły Podstawowej nr 3 w Wąbrzeźnie